Ładowanie

MAGA – Meta Amazone Google Aerospace

Demokracja amerykańska, niegdyś uważana za wzór stabilności instytucjonalnej i równowagi między społeczeństwem a elitami władzy, znajduje się dziś na rozdrożu. Z jednej strony konstytucja, wybory i sądownictwo wciąż formalnie funkcjonują. Z drugiej – rosnąca władza korporacji, miliarderów technologicznych i kapitału skupionego w rękach niewielu rzuca cień na przyszłość amerykańskiego modelu politycznego. Czy Stany Zjednoczone przekształcają się w nowoczesną oligarchię, w której realna władza przesuwa się z urzędów publicznych do sal konferencyjnych spółek takich jak Tesla, Amazon czy Meta? A może jesteśmy świadkami chwilowego kryzysu, z którego system demokratyczny wyjdzie wzmocniony, jak już wielokrotnie w przeszłości?

Przyjrzymy się nie tylko teoretycznym podstawom pojęcia oligarchii, lecz także konkretnym mechanizmom, które pozwalają jednostkom takim jak Elon Musk, Jeff Bezos czy Mark Zuckerberg wywierać wpływ na politykę, media i życie codzienne milionów ludzi. Ostatecznie postawimy pytanie: czy możliwe jest odzyskanie demokratycznej równowagi, czy też USA dryfuje ku trwałemu systemowi władzy prywatnej?

Aby zrozumieć kierunek, w którym zmierzają Stany Zjednoczone, konieczne jest odwołanie się do podstawowych pojęć z zakresu nauk politycznych: demokracji liberalnej i oligarchii. Ich zderzenie stanowi rdzeń obecnego kryzysu ustrojowego w USA.

Demokracja liberalna to system polityczny oparty na zasadach rządów prawa, wolnych i uczciwych wyborów, pluralizmu politycznego, podziału władzy oraz ochrony praw jednostki. Kluczową cechą demokracji liberalnej jest instytucjonalna równowaga pomiędzy społeczeństwem obywatelskim a władzą, a także istnienie mechanizmów pozwalających obywatelom na kontrolę i rozliczanie rządzących. Choć demokracja nie gwarantuje całkowitej równości ekonomicznej, opiera się na założeniu równości politycznej – każdy obywatel ma taki sam głos, niezależnie od majątku.

Oligarchia, w klasycznym rozumieniu (Platon, Arystoteles), to forma rządów, w której władza spoczywa w rękach nielicznej elity – zwykle najbogatszych – kierującej się własnym interesem, a nie dobrem wspólnym. W nowoczesnym ujęciu, oligarchia nie musi być formalnie zinstytucjonalizowana. Wystarczy, że grupy posiadające ogromne zasoby ekonomiczne są w stanie wpływać na decyzje polityczne, medialne i społeczne – bez demokratycznej legitymacji.

Badacze tacy jak Jeffrey Winters wprowadzili pojęcie oligarchii materialnej, w której głównym źródłem władzy jest koncentracja bogactwa. Martin Gilens i Benjamin Page w swoim wpływowym badaniu z 2014 roku przeanalizowali ponad 1700 decyzji politycznych w USA i doszli do wniosku, że polityka publiczna niemal wyłącznie odzwierciedla interesy elit gospodarczych i grup lobbingowych, ignorując preferencje przeciętnych obywateli. Innymi słowy – formalna demokracja może istnieć, ale w praktyce działa jak system oligarchiczny.

W kontekście amerykańskim warto też wspomnieć o pojęciu plutokracji, czyli władzy bogatych. Choć różni się ona od oligarchii pod względem formy – bardziej akcentuje wpływ ekonomiczny niż polityczny – obie kategorie często współistnieją. Współcześni miliarderzy nie tylko finansują kampanie wyborcze i lobbują ustawodawców, ale coraz częściej pełnią funkcje quasi-publiczne, kontrolując infrastrukturę informacyjną, technologiczną i nawet obronną.

Jeśli więc oligarchia to sytuacja, w której władza realna (choć niekoniecznie formalna) koncentruje się w rękach najbogatszych, to pytanie, czy USA nią już jest, przestaje być czysto teoretyczne. Odpowiedź wymaga analizy konkretnych mechanizmów władzy, które omówimy w dalszej części eseju.

We współczesnych Stanach Zjednoczonych potęga nowej klasy oligarchów nie opiera się na tytule szlacheckim, pochodzeniu ani nawet bezpośrednim wpływie politycznym. Jej źródła są bardziej złożone – to połączenie potężnego kapitału finansowego, infrastruktury technologicznej, wpływu na media i zdolności do kształtowania opinii publicznej oraz polityki państwowej.

Pierwszym i najważniejszym źródłem tej siły jest koncentracja bogactwa w sektorze technologicznym. W odróżnieniu od tradycyjnych przemysłów, firmy technologiczne mają niemal zerowe koszty krańcowe i globalny zasięg, co pozwala im na generowanie astronomicznych zysków przy stosunkowo niewielkim zatrudnieniu. To właśnie dlatego osoby takie jak Elon Musk, Jeff Bezos czy Mark Zuckerberg znalazły się na czele list najbogatszych ludzi w historii. Warto zauważyć, że ich majątek nie jest tylko papierowy – przekłada się na realną kontrolę nad infrastrukturą: od systemów satelitarnych i sieci energetycznych po platformy komunikacyjne używane przez miliardy ludzi.

Drugim filarem jest przenikanie świata biznesu i polityki, zwłaszcza poprzez system lobbingu. W USA legalny lobbying stanowi jedną z głównych dróg wpływu korporacji na proces legislacyjny. Amazon, Google, Meta i inne firmy technologiczne wydają dziesiątki milionów dolarów rocznie na „konsultacje” z prawodawcami, często pisząc ustawy de facto własnymi rękami. Dodatkowo, miliarderzy osobiście finansują kampanie wyborcze kandydatów, których poglądy są zbieżne z ich interesami – niekiedy nawet tworzą własne think-tanki, media czy fundacje badawcze, które promują korzystną dla nich wizję świata.

Kolejnym, często pomijanym, ale kluczowym elementem ich potęgi jest rola jako dostawców infrastruktury quasi-publicznej. Przykładem może być Starlink Elona Muska, który zapewnia łączność satelitarną w strefach wojennych, np. na Ukrainie, a także w regionach objętych klęskami żywiołowymi. Decyzja o włączeniu lub wyłączeniu usług – np. w rejonie Krymu – nie należy już do rządu USA, lecz do prywatnej firmy. W praktyce oznacza to, że prywatny podmiot posiada zdolność do podejmowania decyzji o strategicznym znaczeniu geopolitycznym. To samo dotyczy platform informacyjnych, takich jak Facebook czy X (dawny Twitter), które decydują, jakie treści zyskują zasięg, a jakie są tłumione. Algorytmy zastąpiły redakcje, a ich twórcy działają poza zasięgiem demokratycznej kontroli.

Nie bez znaczenia jest też kult jednostki wokół współczesnych oligarchów. Elon Musk ma niemal mesjanistyczny status wśród swoich zwolenników, często przedstawiany jako „geniusz-wizjoner”, który ratuje ludzkość przed zagładą klimatyczną i tworzy kolonialne plany dla Marsa. Bezos i Zuckerberg prezentowani są jako „architekci przyszłości”, a ich decyzje – od algorytmów po łańcuchy dostaw – traktowane jak siły natury, niepodlegające rozliczeniu. Taka narracja buduje swoistą legitymację technokratyczną, która zastępuje legitymizację demokratyczną.

Ostatecznie, siła oligarchów nie wynika jedynie z ich pieniędzy. To kombinacja wpływu na infrastrukturę, politykę, informację i świadomość społeczną. Działają jednocześnie jako kapitaliści, regulatorzy i ideolodzy – niekoniecznie z zamiarem zniszczenia demokracji, ale często poza jej ramami.

Elon Musk to najbardziej wyrazisty przykład nowoczesnego oligarchy: jednocześnie przedsiębiorca, innowator, właściciel mediów i dostawca usług infrastrukturalnych dla rządów i armii. Jego firma SpaceX zapewnia łączność satelitarną za pomocą systemu Starlink, który odegrał kluczową rolę w wojnie rosyjsko-ukraińskiej. Co znamienne, w 2023 roku Musk samodzielnie zdecydował o ograniczeniu dostępu do sieci satelitarnej w pobliżu okupowanego Krymu, co według doniesień CNN miało wpływ na działania ukraińskich dronów. Nie była to decyzja NATO, Departamentu Obrony USA ani ONZ – lecz prywatnej osoby.

Jako właściciel platformy X (dawniej Twitter), Musk wpływa również bezpośrednio na debatę publiczną. Po jej przejęciu, zwolnił tysiące pracowników zajmujących się moderacją treści, przywrócił konta wcześniej zablokowane za szerzenie dezinformacji i osobiście komentuje bieżące wydarzenia polityczne – nierzadko wyśmiewając prezydentów, premierów i instytucje międzynarodowe. Jego profil przestał być kontem prywatnego obywatela, a stał się narzędziem wpływu porównywalnym z przemówieniami polityków najwyższego szczebla.

Jeff Bezos, choć mniej ekspresyjny medialnie, posiada ogromne wpływy strukturalne. Jako założyciel i były CEO Amazona, kontroluje jedną z najważniejszych sieci logistycznych i detalicznych na świecie. Amazon nie tylko kształtuje globalne łańcuchy dostaw, lecz także wywiera wpływ na rynek pracy poprzez politykę zatrudnienia, automatyzację i presję płacową. Pracownicy magazynów w USA często opisują warunki pracy jako wyczerpujące i nieludzkie, a próby tworzenia związków zawodowych spotykają się z aktywnym oporem firmy.

Bezos jest również właścicielem dziennika The Washington Post, jednej z najważniejszych redakcji w USA, co budzi pytania o potencjalny konflikt interesów między informacją a biznesem. Chociaż gazeta zachowuje formalnie niezależność redakcyjną, jej linia ideologiczna w kluczowych sprawach gospodarczych często jest zgodna z interesami korporacyjnymi właściciela.

Mark Zuckerberg uosabia z kolei imperium informacyjne XXI wieku. Jako twórca Facebooka (Meta), posiada kontrolę nad platformą komunikacyjną, z której korzysta ponad 3 miliardy ludzi. Meta nie jest już tylko miejscem kontaktów towarzyskich, lecz narzędziem politycznym, reklamowym i propagandowym. Przed wyborami prezydenckimi w USA w 2016 i 2020 roku firma była oskarżana o zbyt słabe przeciwdziałanie dezinformacji, a także o umożliwienie wpływu zagranicznych podmiotów na opinię publiczną.

Zuckerberg, podobnie jak Musk, podejmuje decyzje algorytmiczne, które wpływają na to, co użytkownicy widzą, klikają i w co wierzą. Facebook może „przyspieszyć” lub „spowolnić” zasięgi danego tematu, zmienić sposób funkcjonowania grup, a nawet wpływać na to, kto dostanie się do drugiej tury wyborów – wszystko to bez demokratycznego mandatu czy odpowiedzialności.

Wszyscy trzej panowie mają jedną cechę wspólną: nie zostali wybrani przez obywateli, a mimo to mają większy wpływ na ich życie niż większość polityków. Ich decyzje nie są ograniczane przez wybory, kadencje ani konstytucję. Władza, jaką sprawują, jest funkcjonalna, lecz nieformalna – a przez to trudna do kontrolowania.

Instytucje demokratyczne w USA – choć z pozoru silne i stabilne – od lat doświadczają erozji, która znacznie przyspieszyła w XXI wieku. Nie chodzi tylko o spektakularne wydarzenia, takie jak szturm na Kapitol w styczniu 2021 roku, ale o bardziej subtelne, strukturalne procesy, które systematycznie ograniczają skuteczność i niezależność filarów amerykańskiej demokracji: Kongresu, sądownictwa, mediów oraz mechanizmów partycypacji obywatelskiej.

Jednym z kluczowych punktów zwrotnych była decyzja Sądu Najwyższego w sprawie Citizens United v. FEC z 2010 roku, która zezwoliła korporacjom i organizacjom na nieograniczone finansowanie kampanii wyborczych poprzez tzw. super PACs. Choć formalnie było to uzasadniane wolnością słowa, w praktyce oznaczało to zniesienie limitu wpływu pieniędzy na politykę, co dramatycznie zwiększyło władzę najbogatszych jednostek i firm w kształtowaniu agendy politycznej. Od tego czasu miliardy dolarów płyną na kampanie, nie jako wsparcie ideowe, lecz inwestycje w legislację przyjazną biznesowi.

Kongres, teoretycznie najważniejsza instytucja władzy ustawodawczej, od lat cierpi na paraliż decyzyjny. Podziały partyjne są tak głębokie, że coraz częściej mamy do czynienia z „zamrożeniem” prac legislacyjnych, a realna władza przesuwa się do organów wykonawczych i sądownictwa. Lobbyści często piszą gotowe projekty ustaw, które politycy kopiują niemal słowo w słowo. Proces demokratycznej deliberacji ustępuje miejsca szybkim decyzjom dyktowanym przez interesy ekonomiczne.

System wyborczy, choć symbolicznie święty, również ulega korozji. W wielu stanach wprowadza się restrykcje dotyczące prawa do głosowania, np. obowiązek posiadania określonego dokumentu tożsamości czy skrócenie okresu wczesnego głosowania. Oficjalnie motywowane walką z „oszustwami wyborczymi” (dla których nie ma dowodów), w praktyce służą ograniczeniu udziału mniejszości etnicznych i społecznie wykluczonych. Te zmiany są często wspierane przez miliarderów finansujących lokalne kampanie polityczne i referenda.

Kolejnym przejawem osłabienia instytucji jest upadek zaufania do mediów i wiedzy eksperckiej. Platformy społecznościowe zastąpiły tradycyjne źródła informacji, a ich algorytmy faworyzują treści emocjonalne, niekoniecznie prawdziwe. W efekcie społeczeństwo żyje w „bańkach informacyjnych”, które wzmacniają polaryzację i podważają fundamenty wspólnej debaty publicznej. Miliarderzy, którzy kontrolują te platformy, zyskują nieproporcjonalny wpływ na świadomość społeczną – bez odpowiedzialności redakcyjnej czy politycznej.

Wreszcie, Sąd Najwyższy, niegdyś uznawany za neutralny i ponadpartyjny, stał się polem walki ideologicznej. Nominacje sędziowskie są obecnie narzędziem strategicznym — prezydenci starają się osadzać „swoich ludzi” na dekady naprzód. To sprawia, że decyzje sądowe w sprawach o fundamentalnym znaczeniu dla demokracji (np. prawa do aborcji, immunitetu prezydenckiego, uprawnień stanowych) są coraz częściej postrzegane jako polityczne, a nie prawne.

Wszystkie te procesy prowadzą do sytuacji, w której państwo formalnie pozostaje demokracją, ale faktycznie traci zdolność do obrony interesu publicznego. Instytucje przestają być tamą dla rosnącej potęgi ekonomicznej, a stają się narzędziem jej legalizacji. To właśnie w tej próżni pojawiają się współcześni oligarchowie.

Pytanie o możliwość powrotu do demokratycznej równowagi w Stanach Zjednoczonych nie jest jedynie akademickim rozważaniem – to kwestia fundamentalna dla przyszłości nie tylko USA, ale całego świata demokratycznego. Czy państwo zdominowane przez kapitał, technologiczne monopole i zdemoralizowane instytucje jest w stanie się odrodzić? Historia podpowiada, że tak – ale nie bez walki i ceny.

Po pierwsze, istnieją precedensy w amerykańskiej historii, które pokazują, że odwrót od oligarchizacji jest możliwy. Na początku XX wieku, w tzw. Erze Postępu, prezydenci tacy jak Theodore Roosevelt i Woodrow Wilson prowadzili aktywną walkę z monopolem wielkich trustów przemysłowych. Wprowadzono wtedy pierwsze przepisy antymonopolowe, a społeczeństwo zyskało nowe prawa pracownicze i wyborcze. Podobnie w latach 30. Franklin D. Roosevelt, w odpowiedzi na Wielki Kryzys i dominację Wall Street, stworzył Nowy Ład, który odbudował pozycję państwa i zmniejszył wpływ wielkiego kapitału.

Ale czy taka korekta jest możliwa dziś? W teorii – tak. W praktyce – wymagałaby spełnienia kilku warunków.

Kluczowym krokiem byłoby rozpoczęcie realnej reformy prawa antymonopolowego. Firmy takie jak Amazon, Google czy Meta kontrolują całe sektory gospodarki, a ich pozycja umożliwia tłumienie konkurencji, wpływanie na ceny, dane i przepływ informacji. Rozbicie Big Techu – wzorem działania przeciwko Standard Oil w 1911 roku – mogłoby przywrócić równowagę w ekosystemie gospodarczym i informacyjnym.

Kolejnym krokiem mogłaby być reforma finansowania kampanii wyborczych, w tym odwrócenie skutków wyroku Citizens United. Ograniczenie możliwości kupowania wpływu politycznego przez miliarderów i korporacje mogłoby przywrócić realne znaczenie głosu przeciętnego obywatela. Niektóre stany wprowadziły już systemy tzw. public financing – finansowania kampanii z budżetu państwa – ale brakuje mechanizmów ogólnokrajowych.

Równie ważna jest reforma systemu mediów społecznościowych i algorytmów informacyjnych. Obecnie prywatne firmy decydują, jakie treści docierają do społeczeństwa, a jakie są marginalizowane. Coraz częściej mówi się o konieczności stworzenia regulatorów platform cyfrowych, na wzór urzędów nadzoru mediów czy bankowości, które kontrolowałyby przejrzystość algorytmów, wykorzystywanie danych oraz dezinformację.

Nie można jednak liczyć wyłącznie na instytucje. Społeczeństwo obywatelskie i ruchy oddolne – takie jak kampanie na rzecz reformy wyborczej, organizacje ochrony prywatności czy aktywiści cyfrowi – odgrywają coraz ważniejszą rolę w odbudowie demokracji. Ich siła polega na mobilizacji młodego pokolenia, które nie godzi się już na bierność i uczy się wykorzystywać nowe technologie do walki o przejrzystość i równość.

I wreszcie – ogromna rola przypadnie samej edukacji obywatelskiej. Ostatnie dekady przyniosły spadek wiedzy społeczeństwa o funkcjonowaniu instytucji, prawach obywatelskich i wpływie kapitału na politykę. Bez świadomych obywateli demokracja liberalna nie jest w stanie przetrwać. Odrodzenie jej musi więc zacząć się również w szkołach, na uniwersytetach, w mediach lokalnych i cyfrowych platformach zaangażowanych społecznie.

Powrót do równowagi jest możliwy, ale nie dokona się sam. Wymaga połączenia reform prawnych, przebudowy instytucji, zaangażowania obywateli i zmiany mentalności. Alternatywą jest akceptacja systemu, w którym demokracja istnieje tylko z nazwy – a decyzje podejmują nie wybrani politycy, lecz najbogatsi inżynierowie przyszłości.

Mówię po 🇵🇱 🇩🇰 🇺🇸 oraz trochę 🇳🇴 🇸🇪. Mam szerokie zainteresowania i cenię sobie błyskotliwość sarkazmu i ironii. Ludzka głupota bywa dla mnie frustrująca, ale zawsze chętnie nawiązuję kontakt z fascynującymi i inspirującymi osobami. Robię media, ponieważ inne mnie denerwują.